sobota, 28 września 2013

Mała katarynka

Rozgadało się nam dziecko strasznie.
Nie dość, że sam wymyśla nowe słowa, to dodatkowo zaczął powtarzać po nas ile się da. Trzeba uważać, co się mówi.

Sytuacja z wczoraj.
Buszuję w kuchni, nagle mąż mnie woła: "Kasiu"
Zazwyczaj nie reaguję od razu, bo wiem, że to jego wołanie nie oznacza nic dobrego :P
Sytuacja się powtarza kilka razy, aż w końcu słyszę głośne: "Kaaaaaaaaaasiuuuuuuuuuuu...Mamoooo Kaaaaaaasiuuuuu". No słodkie to było, nie powiem, ale żeby tak od razu do matki po imieniu?? :)

Cały czas na tapecie jest Maciuś. Ostatnio dołączyła też Marta. Sprawdzałam, jest koleżanka o takim imieniu w grupie więc może to jakaś pierwsza miłość?? :)
Ślicznie mówi motor...nawet rower to motor. Traktor to traktok :)
Jak chce, aby obok niego usiadła, klepie ręką krzesło i mówi "Mama siadać".
Uwielbiam jak słucha piosenek i podśpiewuje końcówki zdań. Najbardziej przypadła mu do gustu reklama o segregowaniu śmieci...nie wiem czy kojarzycie...taka mrówka w niej śpiewa. Wystarczy, że młody ją usłyszy od razu cały chodzi i słychać jak podśpiewuje..."dzieci", "śmieci", "ptak" "siedzieć".
Gdy wywróci mu się wieża z klocków, łapie się za głowę i krzyczy "Łoooo jeziu".
No i średnio milion razy dziennie słychać: "Mama, a cio to jest??" A mi momentami brak już sił, aby odpowiadać.

Ciążowo nie jest źle. Dziś zaczęłam 19 tydzień i nadal mam dni, że męczą mnie mdłości i inne nieprzyjemne dolegliwości. Czasami mam już dość, a to dopiero połowa :)

niedziela, 22 września 2013

Erbowe wieści

Przez ten cały ciążowy galimatias, zapomniałam skupić się na głównym temacie tego bloga, czyli na porażeniu.
Leci nam 12 tydzień po wstrzyknięciu botuliny. Pewnie za jakiś czas przestanie on działać, co widać już w niektórych ruchach Mateusza.
Tak jak przypuszczałam, moja euforia, którą okazywałam kilka tyg temu, powoli wygasa, ale i tak jestem zadowolona z tego co osiągnęliśmy.

Przede wszystkim - jest to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy... ręka stała się luźniejsza. Nie jest już tak napięta podczas chodzenia, czy biegania. To ciągnie za sobą kolejny plus, czyli rozluźnienie ramienia, co powoduje że Mateuszowi widać szyję. Do tej pory z tej porażonej strony ta szyja była jakoś mniej widoczna.
Nie unosi już tak wysoko łokcia. Co prawda z tygodnia na tydzień widzę, że to unoszenie troszkę wraca, ale i tak jest lepiej niż było, co jest kolejnym plusem botoksu.
Rotacja zewnętrzna przedramienia jest o wiele lepsza - potrafi obrócić dłoń tak, abym mogła mu coś na niej położyć. Jak na razie jest to ruch trochę pokracznie wyglądający i wykonywany tylko przy zgiętej kończynie (łokieć przy tułowiu), ale sądzę, że z czasem wejdzie w wprawę i wyćwiczy to perfekcyjnie. Nie wiem, czy potrafi to zrobić przy wyprostowanej rączce, gdyż jak proszę, aby wyciągnął do mnie rękę, ostro mnie olewa i idzie się bawić. Poczekam jeszcze trochę.
Widzę, że robi się coraz bardziej świadomy napięcia mięśniowego, dużo powtarza po mnie ruchów, dzięki temu bardzo dużo ćwiczymy w formie zabawy i to działa na naszą korzyść.
Troszkę martwi mnie zakres ruchów ręki za plecami. Oczywiście potrafi wziąć rękę za siebie (co jest ogromnym plusem, bo większość dzieci z porażeniem tego nie umie), ale ruchy są takie sztywne,  nieumiejętne. Mateusz szybko się denerwuje, że mu nie wychodzi i pomaga sobie ręką lewą. Nie jest to jakaś wielka tragedia, ale wiadomo, jako matka chciałabym dążyć do perfekcji w każdym elemencie.

Strasznie odstaje mu łopatką. Obrzydliwie wręcz. Im bliżej łokieć jest tułowia, tym ona bardziej się wysuwa. Widać ją nawet przez ubranie...trudno. Coś kosztem czegoś. Przed botoksem nie odstawała, aż tak bardzo, ale za to nie potrafił wykonać wielu ruchów. Teraz wiele funkcji ręki wraca, ale łopatka odstaję...zdecydowanie wolę ten drugi wariant i staram się tą łopatką w ogóle nie przejmować.
Z resztą w dzisiejszych czasach, co 5 nastolatek ma odstające łopatki od garbienia się i siedzenia przed komputerem, także nikt pewnie tego nie zauważy.

Póki co kręgosłup ma równy, ale staram się to kontrolować, aby zareagować jak najszybciej.
Zaczynam dostrzegać lekką koślawość prawej stópki...albo mi się wydaję. Mam wrażenie, że robi się mu płaskostopie. Bardzo możliwe, ze sobie wkręcam, bo nikt tego nie widzie poza mną i każą mi się puknąć w łeb. Może mają rację, ale to jest silniejsze ode mnie. Mam dni, ze oglądam go dokładnie i szukam różnic między lewą, a prawą stroną ciała. To już jest takie zboczenie i pewnie szybko nie minie.

Tak, czy siak...jestem zadowolona z decyzji. Nie żałuję i uważam, że w naszym przypadku był dobrym posunięciem.
Jeszcze wiele pracy przed nami. Od jutra znów zaczynamy ćwiczenia. Na 7 będziemy chodzi. O zgrozo...nie wiem jak wstanę :)
Dodatkowo 21 listopada odbędzie się pierwsza rozprawa ze szpitalem. Boję się. Nie wiem czego mogę się spodziewać, nie wiem jak zniosę to ja i dzidzia. Rodzina sugeruję mi, abym nie szła, ale ja nie wytrzymam. Muszę tam iść i wysłuchać tego wszystkiego, tych wszystkich kłamstw. Muszę po prostu czuwać i mieć rękę na pulsie.


sobota, 21 września 2013

I zaczęło się...

Zaczęło się to, co przypuszczałam.
"O jejku synek?? fajniej byłoby jakby była dziewczynka"
"Syyynek??? no szkoda"
"O kurde, pewnie żałujesz, że nie dziewczynka?"

Ludzie...ciąża to nie koncert życzeń.
Nie ukrywam, że posiadanie w domu parki byłoby super, ale wielkiego pragnienia o córce nie miałam nigdy. Przeszło mi przez myśl kilka razy, że fajnie byłoby ją mieć z samej ciekawości, bo przecież nie wiem jak to jest mieć córkę.
Na usg wyszedł chłopczyk i ku zaskoczeniu niektórych, nie poczułam żalu. Zaakceptowałam to od razu. Jak mój lekarz prowadzący potwierdził płeć w 100%, pokazując stojącego :) siusiaka, ucieszyłam się bardzo, a zaraz po wyjściu z gabinetu zaczęłam wyobrażać sobie jak będzie wyglądał...czy będzie bardzo podobny do Mateuszka (i taty), czy może tym razem mi się poszczęści i mały będzie choć trochę podobny do mnie. Ani przez chwilę nie żałowałam, nie smuciłam się i nie płakałam ze smutku.
Potem zaczęło się mówienie rodzinie, znajomym i posmutniałam...bo jak pomyślałam, że mam tego ich smęcenia o córce słuchać, aż do porodu to sobie w łeb strzelę. Najśmieszniejsze jest to, że niektórzy wiedzą lepiej, co ja czuję i wbijają mi, że na pewno jest mi przykro :)
Co tam zdrowie maluszka...ważne, żeby była córka.
Nie pozostaje mi nic innego, jak iść się rzucić z mostu, bo nie będę mieć córki i nie będę mogła kupować różowych ciuszków, słodkich ubranek, czesać włosów (czego nigdy nie potrafiłam i nadal nie potrafię) i gadać o babskich sprawach. No więc idę się rzucać..bo przecież żyć już nie mam po co ;)

Na koniec chciałabym Wam kogoś przedstawić...

Mój synuś w 13 tc, Jeszcze wtedy nie znałam płci, ale czułam od początku, że będzie to chłopczyk :)

piątek, 20 września 2013

Mamy w domu dwulatka :)

Jak wspominałam, w niedziele Mateusz obchodził 2 urodzinki.
Z rana było jedno wielkie ogarnianie i szykowanie mieszkania.

O 15.00 przyszli goście. Mati oszalał. Zaczął się chować za mnie, nie chciał wyjść. Chyba przeraził się tak wielkiej liczby osób. No, ale jak zobaczył prezenty, kolorowe torby, kokardki nieśmiało zaczął się przekonywać.
Głównym prezentowym tematem były resoraki, bo Mati je uwielbia. Jak otworzyliśmy mu pierwszą turę od razu był uśmiech na jego twarzy.
Potem przyszedł czas na torcik. Tak jak sobie obiecałam był tort z samochodem i tak jak przypuszczałam Mateusz nie dał go pokroić, bo szkoda mu było auta :)
Świeczki zdmuchnęłam ja, bo młody skupiał się na tym jak tu niepostrzeżenie wsadzić rękę w tort.
No, a potem to już była tylko feta i zabawa :)

Jeszcze raz Wszystkiego Najlepszego SYNKU :*

Resoraki są bardzo dobre!


Z moją chrześnicą Kasią i czuwającym Matim :)

czwartek, 19 września 2013

kilka słów co u nas

Dużo się działo przez ostatnie dni. No, ale zacznę od początku...

W piątek Mateusz po powrocie ze żłobka zwymiotował pomidorową. Pomyślałam sobie: "oho! jelitówka"...szybko podałam leki, napił się wody i za godzinę znów zwrócił, po kolejnej godzinie to samo i około 21 zasnął i cisza. Ja spałam oczywiście na baczność, każdy jego ruch powodował u mnie zerwanie na równe nogi i czuwanie z miską.
Rano się obudził, wesoły, radosny, chętny do zabawy i jedzenia...Dla bezpieczeństwa zrobiłam mu dietę bezmleczną tego dnia i naprawdę wszystko było ok.

W niedziele - dzień urodzin Mateuszka, też wszystko było z nim super, dałam mu już normalne śniadanie, pięknie zjadł, wypił kakao, także wiedziałam, że to nie wirus tylko jednorazowa niestrawność. (o urodzinach napiszę w kolejnym poście, bo teraz chcę się skupić na dalszej opowieści).
Wieczorem, gdy poszli już wszyscy goście, położyliśmy młodego i walnęłam się przed tv, aby odpocząć...poczułam nagły ból brzucha i żołądka...tylko się podniosłam i sruuu do ubikacji - wymioty. Myślałam, że przejadłam się słodyczami więc wzięłam nospę, a ona tak rozluźniła zwieracze, że już leciało każdą możliwą dziurą.
I tak całą noc.
Rano, półprzytomna wstałam, przyszykowałam Matiego do żłobka i jak tylko wyszli z mężem, wezwałam pogotowie. Przyjechali bez problemu, zabrali mnie na izbę położniczą, a tam mój lekarz prowadzący postanowił zatrzymać mnie na patologii ciąży.
Myśleli, że to jelitówka, niestety badania to wykluczyły. Musiało coś mi zaszkodzić.
Wyleczyli mnie tam dość szybko, jednak ile ja się strachu najadłam przez nich to głowa mała.
Zaczęło się w pierwszy dzień...skierowali mnie na usg, bo bałam się o dziecko. Tam dowiedziałam się, że moje dziecko ma jasne plamy na serduszku które mogą świadczyć o chorobie genetycznej. Od razu sto pytań do: Czy robiła Pani badania prenatalne z krwi? A dlaczego Pani ich nie zrobiła??"
Kurwa ludzie! Mam 27 lat, przezierność karkowa wyszła ok, nikt mnie na te badania nie skierował więc nie wpadłam na to, że mam je sobie zlecić sama!
Poinformowano mnie, że skoro nie wykonałam prenatalnych z krwi mam 10% szans na to, że te plamy na sercu oznaczają chorobę genetyczną u mojego dziecka...i z taką wiedzą wywalili mnie z gabinetu.
Zaczęłam wyć, histeryzować...nie mogłam się uspokoić. W końcu przyszedł do mnie mój lekarz prowadzący i powiedział, że mam się niczym nie stresować, że jak tylko wyjdę mam przyjść do niego na wizytę.
Tak zrobiłam...właśnie od niego wróciłam.
Wiem już, że ten konował ze szpitala mnie nieźle nastraszył, całkowicie niepotrzebnie! takie plamki na sercu mogą występować do 22 tygodnia ciąży i ma je co 7 zdrowy płód, tylko, że one potem po prostu same znikają. Nie ma w tym nic złego, szczególnie na tym etapie ciąży. No i na pewno nie oznaczają choroby genetycznej. Fakt, jeśli przezierność wyszłaby źle, to można byłoby te dwie rzeczy połączyć, ale skoro w pozostałych kwestiach z dzidzią jest ok, to nie ma powodu do obaw!!!!

Jezu...kamień z serca. Cieszę się, że chodzę do tego lekarza, bo naprawdę potrafi człowiekowi wszystko wytłumaczyć jak krowie na rowie. Uspokoił mnie na tyle, że w ogóle się już tym nie przejmuje. Jednak co swoje wypłakałam w szpitalną poduszkę, nie wspominając o mężu, który również strasznie to przeżył na swój sposób.
Obiecuję sobie, że będę omijała szpital szerokim łukiem...pójdę tam tylko urodzić naszego synka!
Aaa bo właśnie ten konował, nie pytając mnie o zgodę powiedział mi płeć dziecka :) Dziś już na spokojnie zapytałam swojego lekarza i jest to chłopak :) Cieszę się ogromnie!!! choć jeszcze nie nastawiam, bo Mateusz też był dziewczynką do 25 tygodnia ciąży :)

środa, 18 września 2013

Żyjemy

Jesteśmy cali i zdrowi!
Nie pisałam, bo za dużo się działo.
Zaczynając od wymiotów Matiego, potem jego urodziny, a na koniec mama na patologii ciąży, a tam wiadomości, których się nie spodziewaliśmy...

Napiszę o tym jak tylko się ogarnę, bo dopiero dziś wyszłam.
Postaram się jutro coś skrobnąć, ale uspokoję...już jest lepiej...

piątek, 6 września 2013

Matka nie dała rady

Walczyłam dwa tygodnie z przeziębieniem.
Jadłam czosnek, witaminę c, piłam sok z cebuli i oczywiście litry herbaty z cytryną i sokiem malinowym.
Dziś przegrałam tę walkę. Dostałam antybiotyk.
Lekarka powiedziała, że długo trwająca infekcja może być sto razy groźniejsza od antybiotyku. Poza tym mam straszny, duszący kaszel, przez który boli mnie całe podbrzusze.
Nie było innego wyjścia, musiałam się zgodzić na terapie antybiotykiem, bo autentycznie nie miałam już siły się męczyć. Mam tylko nadzieję, że szybko mi przejdzie i stanę na nogi.

Tymczasem uciekam pod kocyk.

PS: Jak ja już teraz choruje, to co będzie zimą???

czwartek, 5 września 2013

Lektura na dziś

Będąc z Matim w ciąży wiele myślałam o tym, jak będzie wyglądało moje macierzyństwo, jakie będzie moje dziecko i jak będzie się układała relacja między nami.

Oczywiście odpowiedzi na te pytanie były proste i oczywiste.
"Będę super mamą, która będzie karmiła piersią ile się da. Nie będziemy mieli problemów z kolkami, bo będę uważała na dietę przez co w mgnieniu oka stanę się niewidzialna. Problem nieprzespanych nocy też nas nie będzie dotyczył, no i oczywiście nasze dziecko nie będzie spało z nami w łóżku!.
Szybko wyrośniemy ze smoczka i z pieluch. Nasz syn będzie grzeczny, nie będzie robił histerii w sklepie lub gdy nie dostanie tego czego chce. Nie będzie agresywny, nie będzie gryzł, będzie chętnie dzielił się zabawkami i generalnie będzie aniołem"

To była moja wizja tego, co mnie czeka po narodzinach naszego cudu świata.
Rzeczywistość jednak okazała się gorsza.

Jak wiadomo z treści bloga, rzeczywistość dała mi po ryju już na samym początku, bo zamiast delektować się dzieckiem i macierzyństwem musiałam biegać po szpitalach i rehabilitacjach.
Przez ogólne rozbicie, poczułam niechęć do karmienia piersią. Odstawiłam Mateusza od cyca po miesiącu, nie dlatego, że musiałam, tylko, że chciałam. Nie lubię tego robić, nie sprawia mi to przyjemności. Nie czuję się przez to gorszą matką i przy kolejnym dziecku, też się do tego zmuszać nie będę. Poczułam kolejne rozczarowanie...bo przecież w moich wizjach karmienie piersią było czymś nadzwyczajnym, a dla mnie takie nie było.
Mati jednak sprawił, że niektóre wyobrażenia z czasów ciąży się spełniły. Nocki zaczął przesypiać, gdy miał 2 miesiące. Kolki miał, ale tylko od 17 do 21 także mogę powiedzieć, że ich w ogóle nie miał, bo nie kojarzą mi się z całonocnym noszeniem, lulaniem i uspakajaniem. Od pierwszego dnia nie akceptował smoczka, zasypiał bez niego i to w dodatku u siebie w łóżeczku. W naszym łóżku spał może z dwa max trzy razy. Tym samym kolejne dwie wizje doczekały mojego spełnienia.

No i w tym momencie kończy się moje podniecenie i zaczyna dramat matki, która nie wie co dalej począć...

To, że dalej robi w pieluchę i na widok nocnika dostaje histerii już zdążyłam zaakceptować. Niestety bicia, gryzienia, awantur w sklepach i rzucania się na podłogę nie potrafię zrozumieć i uważam to za swoją porażkę!
Staram się z tym walczyć, staram się tłumaczyć, niestety bezskutecznie.
Wizja spaceru bez wózka powoduje u mnie palpitację serca. Nawet do głupiego sklepu muszę brać wózek, bo nie potrafię go okiełznać. Nie pójdzie za rękę, nie pójdzie grzecznie przy mnie, tylko ucieknie, wybiegnie na ulice... jak go wezmę na ręce to próbuje mnie bić po twarzy.
Jak mu się coś nie podoba, to rzuca zabawkami lub rzuca się na podłogę i histeryzuje.
No i najgorsze z najgorszych...bije dzieci, a od kilku dni nawet gryzie.

Wczoraj odbierając go ze żłobka, dowiedziałam się, że był bardzo niegrzeczny i, że ugryzł Olę, aż do krwi. Jak zobaczyłam ranę tej dziewczynki to zbladłam. Okropność....mało brakowało i by ją do mięsa użarł. Pech chciał, że zaraz za mną przyszedł tata Oli. Jak dowiedział się, co się stało, zaczęłam go odruchowo przepraszać za Mateusza. Próbowałam nas tłumaczyć, a w sumie chyba siebie, bo to przecież ja czułam to straszne upokorzenie. Niby zrozumiał, niby ok, ale słyszałam w jego głosie złość i frustrację.

Każdego dnia oddając go tam, boję się o to, co się będzie działo.
Dziś jest zebranie. Boję się tam iść. Mam dziwne przeczucia, że ktoś poruszy temat Matiego terrorysty. Są rodzice, którzy przyjmują wszystko na luzie, rozumieją, że to ten wiek, że to bunt dwulatka i awantur nie robią. Ja sama też tak do tego podchodzę, bo przecież nie mogę zapomnieć, że Mateusz też wiele razy przyszedł pogryziony, czy podrapany do domu. Najbardziej boli mnie to, że on nigdy nie gryzł, a teraz jest to jego główna forma ataku.

Panie przyznały, że odkąd wrócił po szpitalnych "wakacjach" nie potrafią nad nim zapanować. Jest agresywny i bardzo atakuje inne dzieci. Znów te dwa fakty zostały ze sobą połączone...rehabilitacja = agresja i przemoc.
Ok, to już dawno ustaliliśmy, ale moje pytanie brzmi jak temu dziecku pomóc? Jak to opanować?
Na początek próbuję nas ratować metodami Super Niani.
Dostałam w prezencie jej książkę: " I ty możesz mieć super dziecko". Myślałam na początku, że posiadanie tego typu lektury jest o kant dupy, bo przecież przeczytam raz i rzucę na półkę. Jednak nie! Wracam do tej książki bardzo często i czytam niektóre rozdziały po kilka razy, aby wszystko zapamiętać, aby wszystko przeanalizować.
Mam zamiar obejrzeć również wszystkie odcinki jej programu. W którymś na pewno znajdzie się dziecko przypominające mi Mateusza.
Jak widać, tonący brzytwy się chwyta.
Spróbuję wszystkiego, bo na obecną chwilę czuję się z tym źle. Czuję, że ponoszę porażkę, że sobie nie radzę. Nie wiem gdzie popełniłam błąd i czy go w ogóle popełniłam? Mam czasami wrażenie, że tutaj widać ewidentnie brak ojcowskiej ręki. Tylko, że nikt tego poza mną nie widzi. Każdy osądza mnie, bo to ze mną dziecko spędza 90% swojego życia.
Jeśli nic nie pomoże, będę zmuszona pójść z nim do specjalisty... jeśli faktycznie jego agresja jest spowodowana rehabilitacją i tym, że na ćwiczeniach jest zmuszany to czegoś, czego nie chce, to może jakiś psycholog pomoże nam to opanować???

Od wczoraj jestem rozbita. Jestem wściekła na siebie, na męża i na Matiego.
Za chwilę znów wracam do Doroty Zawadzkiej i będę próbowała szukać sposobu na tego naszego terrorystę.
Polecam każdemu zajrzenie do książki. Zanim ją przeczytałam myślałam, że wszystkie informacje w niej zawarte są takie oczywiste...jednak wiele mnie w niej zaskoczyło i zaciekawiło.





wtorek, 3 września 2013

Plany, plany, plany

Ponoć tak zwane "wicie gniazda" zaczyna się pod koniec ciąży. Tak właśnie miałam z Mateuszem. Jakieś dwa tygodnie przed porodem latałam ze szmatą i myłam każdy kąt w jego pokoju. Ciuszki czekały już wyprasowane w szufladach, kosmetyki stały na półce...wszystko było gotowe.

Teraz ta wariacja przyszła dość szybko. Jestem dopiero w 15 tygodniu ciąży, a już mam listę rzeczy, którą koniecznie trzeba wykonać do porodu, a najlepiej do końca roku! Lista wisi na lodówce, abym codziennie o niej pamiętała i przede wszystkim, aby widział ją mój mąż, bo jest niezbędny do pomocy.

Pierwszym punktem na liście jest kupno łóżka dla Mateusza. Młody śpi jeszcze w turystycznym, gdyż ciągle ma w nim dużo miejsca. Od kilku dni ma je ciągle otwarte i ku mojemu zdziwieniu nie ma problemu z zasypianiem. Nie wychodzi, nie marudzi...po prostu wchodzi i zasypia. Także to znak, że jest już gotowy na "dorosłe" łóżko. Na 2 urodzinki miał takie dostać. Nawet było już wybrane...no, ale teraz plany trzeba zmienić, gdyż dzieci będą miały na początku wspólny pokój. Miejsca na dwa osobne łóżka brak, więc trzeba kupić piętrowe...ale nie takie typowe piętrowe, że starsze śpi wyyyysoko na górze. Zawsze mnie takie łóżka przerażały. I jak widziałam te drabinki, po których dzieci mają wchodzić...no NIE! Nie zgadzam się. Posiadanie takiego łóżka spowodowałoby u mnie nerwicę i stany lękowe :) Choć pewnie dla Matiego byłaby to mega frajda, to całkowicie się nie zgadzam!
Postanowiłam kupić mu (a właściwie im :)) łóżko "piętrowe" wysuwane.
Nawet już takie mam na oku:


Uważam, że jest to najlepsze rozwiązanie w naszym przypadku. Łóżka można rozstawić jako dwa osobne, także jak się rodzeństwo zbuntuje, że nie chcą spać koło siebie, zawsze jedno można wynieść na korytarz :P
Moją uwagę zwróciła jedynie wysokość łóżka. Troszkę miałam obawy, że będzie dla Mateuszka za wysoko i będzie się bał z niego schodzi. No, ale zawsze na noc mogę mu to dolne wysuwać i po problemie. Poza tym pewnie w mgnieniu oka młody urośnie i po kłopocie :)

Następną sprawą jest segregacja zabawek. Jest ich po prostu za dużo! Planuje je podzielić na te, którymi Mateusz się bawi i które poszły dawno w niepamięć. Te zapomniane zostaną spakowane i najprawdopodobniej oddane do domów dziecka lub szpitala. No, bo przecież jak się druga dzidzia urodzi, to tez będzie dostawała jakieś zabawki, maskotki...kurde jakbym ja to wszystko miała trzymać w domu to za rok umarłabym pod tymi tobołami :) Plan ambitny, ale jak najbardziej wykonalny :)

Kolejna rzecz...dokupienie szafek do kuchni!
Jak półtora roku temu się tutaj wprowadzaliśmy, nie mieliśmy nic! Dostałam kilka talerzy i garnków od mamy, potem coś teściowa przywiozła...ja brałam wszystko, bo przecież wszystko "się przyda". No i tak brałam, brałam, że teraz się nie mieszczę w szafkach. Mam tego za dużo :) to znaczy wróć...rzeczy mam w sam raz, ale szafek mam za mało.
Już dwa tygodnie temu miarka poszła w ruch. Wszystko wyliczone, zaplanowane, wiem już jakie szafki trzeba kupić i gdzie je powiesić. Wizja pięknej kuchni ukazuje mi się za każdym razem, gdy zamknę oczy. Będzie pięknie...tylko najpierw trzeba kupić szafki :)
Wiercenie dziury w brzuchu męża już zaczęłam. Mam nadzieję, że do końca października sprawa będzie załatwiona.

Ostatnią rzeczą, ale równie ważną na liście, jest segregacja ciuszków Mateusza.
W związku z tym, że nie chcemy znać płci dziecka, musimy przygotować ciuszki uniwersalne. Ja już totalnie nie pamiętam, co w tej piwnicy mam pochowane. Trzeba to przejrzeć, zobaczyć co się nadaję, a co nie. No i czego ewentualnie brakuje, aby wiedzieć, co dokupić lub "pozałatwiać" od znajomych.
Z tym, aż tak się nie spieszy, dlatego zajmuje ostatnie miejsce na lodówkowej liście :)

Na razie to tyle....mam nadzieję, że szybko odhaczę wszystko jako "wykonane".
Choć znając życie i tak będziemy to robić na ostatnią chwilę :)

poniedziałek, 2 września 2013

Pierwszy dzień w "Starszakach" i pierwszy wstyd!

Dziś mój starszak poszedł już "na pięterko" :)
Jak przystało na starszaków, mają salę na pierwszym piętrze...trzeba przejść trochę schodków, a potem wchodzi się do szatni. Szatnia jak szatnia. Numerek szafki się nie zmienił, ale miejsce szafki już tak. I tak mi jakoś dziwnie było. Tak na uboczu, zaraz przy drzwiach...no trochę potrwa zanim się przyzwyczaję :)
Jedno zostało bez zmian! Rzut na szafkę Maciusia!! Swoją drogą, szok przeżyłam, że wiedział gdzie, co, jak...bo tak jak pisałam, układ szafek zupełnie inny, a ten bez zastanowienia wziął "najki" Maćka i mi je pokazuje.
Potem czekało nas wejście na salę. Troszkę inną. Pierwsza zmiana już na wejściu - bramka zabezpieczająca otwiera się w inną stronę. Zaraz przy niej nowe płaczące dzieci, które dziś dołączyły do grupy. Mati trochę się przestraszył. Zatrzymał się w progu. Nie wiedział, co się dzieje. Wszedł niepewnie...układ sali też nie taki jak na dole. Stanął jak sierota i coś mruczał pod nosem. Pani opiekunka nachyliła się:
- Co mówisz Mateo (no nie cierpię jak tak do niego mówią!!!!!!!!!!)
- MACIUŚ! Ni ma?
- Jest Maciuś! o tam!
 Pobiegł uśmiechnięty. Zniknął mi z oczu za ścianą. Mogłam spokojnie iść.

Wstydu też się zdążyłam najeść.
Rozbieramy się w szatni, przychodzi Szymonek z mamusią. Szymonek patrzy na Mateusza dość długo, po czym pokazuje na niego i mówi: - "Mamo, on bije dzieci" - "Co robi?" - "No bije dzieci, bije mnie."

O matko i córko....on ma dopiero 2 lata, a ja już się palę ze wstydu.
No bije dzieci...bije i nie jestem z tego dumna.
Panie opiekunki zauważają w nim wzmożoną agresję, kiedy uczęszczamy na rehabilitację. Najprawdopodobniej wyładowuje swoją frustrację właśnie na dzieciach. Te wszystkie zabiegi, ćwiczenia wpływają negatywnie na jego psychikę i zachowanie.
Jak mamy przerwę w rehabilitacji, ponoć jest o wiele spokojniejszy.
Tłumacze mu...rozmawiamy przed wejściem na sale, aby nie bił, aby był grzeczny...tylko chyba to nie przynosi efektów.
Dużo ludzi mi mówi, żebym się nie przejmowała, że wyrośnie. A jak nie wyrośnie? Przecież ćwiczyć będziemy ciągle. A jak ta agresja będzie się w nim wzmagać?
Nie wiem co mam robić. Martwi mnie ta sytuacja, bo boję się, że przestanie być lubiany przez opiekunki...że będzie gorzej traktowany...
A teraz w ciąży to już w ogóle 100 razy gorzej to wszystko przeżywam...jak wróciłam do domu to się popłakałam. Jest mi przykro, że takie coś ma miejsce i czuję się troszkę bezradna... :(