czwartek, 27 lutego 2014

No i jest nas czworo :)

Trochę mnie na blogu nie było, ale przez ten czas przybyło nam o jednego członka rodziny i ja zebrałam full doświadczeń życiowych.
No, ale od początku.

We wtorek 18 lutego o godzinie 19.00 trafiłam na izbę przyjęć, gdyż, iż, ponieważ przez cały dzień sączyły mi się wody płodowe.
Zaraz po przyjęciu na porodówkę została podłączona oksytocyna, bo dyżur miał mój lekarz prowadzący więc zdecydowałam się rodzić naturalnie.
Na początku wszystko było w jak najlepszym porządku, skurcze coraz mocniejsze, częstsze, szyjka się skraca, rozwarcie powiększa.
Niestety pod sam koniec pierwszej fazy porodu okazało się, że moja szyjka nie skróci się do końca przez zrosty jakie pozostały mi po porodzie Mateusza. Były tak grube i twarde, że nie szło tej szyjki dalej ruszyć. Michał co schodził w dół, po prostu odbijał się od tej szyjki i wracał z powrotem. Mogłabym się tak męczyć w nieskończoność.
Około godziny 2 w nocy zapadła decyzja, że jest brak postępu porodu, plus oczywiście obciążony wywiad położniczy, co od razu skierowało mnie na sale operacyjną.
Z prędkością światła dostałam znieczulenie i leżałam czekając na lekarzy... i tym oto sposobem o godzinie 2:34 przyszedł na świat nasz malutki Michałek. Pokazali mi go tylko na sekundę. Mogłam dać mu buziaka. Potem zobaczyłam go dopiero na sali pooperacyjnej. Jakoś o godzinie 4 nad ranem Pani położna widząc, że jestem ogarnięta i nie stękam z bólu przyniosła mi go, przystawiła do piersi i tak leżeliśmy prawie godzinę. Niestety ja nie mogłam podnosić głowy więc tylko kątem oka zerkałam na jego śliczną buźkę. Po 7 godzinach od zabiegu wstałam z łóżka, przeszłam na salę poporodową i tam już go miałam przy sobie cały czas.

Sam zabieg cesarskiego cięcia...hmmm dla mnie MATRIX. Autentycznie przeżycie nie do opisania i "pamiątka" w głowie na całe życie. Co do bólu po zabiegu...no boli i to nawet bardzo. Jednak jak się kobieta nad sobą nie użala i dużo chodzi, spokojnie na 3 dobę może się ogarnąć i ze mną tak właśnie było. Dziś 8 dni po zabiegu nie czuję w ogóle żadnego dyskomfortu oprócz swędzącej blizny.

W szpitalu byliśmy prawie tydzień. To znaczy ja byłam 5 dób, a Michał dobę więcej. Nie skomentuję tego, że rozdzielili mnie na jedną noc z dzieckiem i wypisali dzień wcześniej...trzeba być mega bezdusznym frajerem, żeby to zrobić i taki właśnie był lekarz, który mnie wypisywał. No, ale do rzeczy...

Oczywiście nastawiałam się na dłuższy pobyt w szpitalu ze względu na żółtaczkę. Skoro Mati był naświetlany to byłam pewna, że Michał też będzie. Niestety okazało się, że nie była to zwykła żółtaczka fizjologiczna.
Z badań wynikało, że mam z Michałem konflikt głównych grup krwi. Ja mam grupę 0rh+, a Misiek odziedziczył po tacie Arh+ i tym oto sposobem powstał między nami konflikt. Gdy w pępowinie moja i jego krew się spotkały ja zaczęłam wytwarzać przeciwciała i po urodzeniu te moje przeciwciała zaczęły niszczyć w jego krwi krwinki białe a to powodowało szybki wzrost bilirubiny.
Powiem Wam, że zawsze słyszałam o konflikcie serologicznym, ale kurde o konflikcie głównych grup krwi NIGDY! Oczywiście płacz, lament... bo przecież jak nie urok to sraczka! U nas zawsze musi być COŚ! Najpierw Michał był naświetlany 35 godzin bez przerwy, potem doba odpoczynku od lamp i zobaczenie, czy bilirubina znów nie skacze w górę, bo moje przeciwciała dalej w jego krwi przecież są. Na nasze nieszczęście w poniedziałek okazało się, że bilirubina znów wzrosła do wysokiego poziomu i trzeba naświetlać. Pogodziłam się z tym, że zostajemy jeszcze jeden dzień w szpitalu, aż tu nagle przychodzi pan położnik i mówi, że ja to już idę do domu, bo 5 doba mi mija, a on nie ma miejsca na oddziale....prosiłam, błagałam, prosili pediatrzy i położne...NIE I JUŻ! Hotel dla matek mi nie przysługuje, bo mieszkam 3 minuty drogi od szpitala więc generalnie załamka total.
Na szczęście mogłam z nim być do godziny 21, ale jak wychodziłam ze szpitala i zostawiałam go takiego śpiącego i bezbronnego pod tymi lampami serce mi pękło. Stałam jeszcze 15 minut pod oknem gdzie leżał i wyłam.
Następnego dnia już o 7 byłam w szpitalu. Michałek spał sobie w najlepsze. Koleżanka z sali mówiła, że panie pielęgniarki wspaniale się nim zajmowały, że jak tylko zapłakał od razu do niego przybiegały.
Potem czekanie do godziny 11 na wyniki bilirubiny. SPADŁA do poziomu 11,4! Decyzja lekarki, że wychodzimy do domu i dopiero wtedy poczułam ulgę. Jeszcze jutro musimy iść z małym do szpitala na kolejną kontrolę, bo cały czas ona może wzrastać przez te moje przeciwciała, jednak nie jest już ona tak groźna jak w pierwszych dobach.

Niby ten konflikt to nic strasznego...po prostu nasilona żółtaczka i ewentualna anemia dziecka około 4 miesiąca życia, ale dla mnie te przeżycia to jakiś dramat. Mi chyba nie jest dane urodzić dziecka bez jakiś komplikacji i problemów...dlatego ogłaszam wszem i wobec, że zamykam produkcję :):):)

A na deser jeszcze sweet focia naszego Szkraba




środa, 26 lutego 2014

Witamy się :)

Dzień dobry wszystkim.
Jestem Michał, urodziłem się w środę, 19 lutego o godzinie 2:34
Ważyłem 3330 g i mierzę 55 cm :)


Dopiero wczoraj wyszliśmy ze szpitala więc jak mamusia się ogarnie, na pewno napisze troszkę więcej o tym, w jakich okolicznościach pojawiłem się na świecie :) :)

niedziela, 16 lutego 2014

Sralentynki :)

O tak! Uwielbiam Walentynki...
Okazywanie uczuć na pokaz, kupowanie kwiatków, prezentów, wychodzenie do restauracji...
Jak ktoś lubi - proszę bardzo, ale dla mnie 14 luty to normalny dzień w roku.
Tegoroczny też taki był. Rano pobudka, Mati - kierunek żłobek, bo przecież dzień bez Maćka jest dniem straconym, mąż w pracy, ja wyskoczyłam gdzieś na spacer, do sklepu. Po południu wrócili chłopaki, obiad, zabawy, kąpiel, spanie...no i właśnie tutaj zaczynają się schody.
Noooo, bo skoro walentynki, to wieczór we dwoje miał być (czyt. kładziemy się do wyra i po prostu leżymy i gadamy o dupie Maryny) Taaaaa. Do łóżka położyliśmy się o 23.14, ledwo co zdążyliśmy wkręcić się w jakiś film i dokładnie o 23.40 usłyszeliśmy tupot małych stóp. Wchodzi z impetem...
- MAMA??? Jesteś???
- Jestem Skarbie, chodź.

Położył się między nami. Zasnęliśmy.
Obudziłam się około 2 w nocy. Obudziłam się tylko dlatego, że spadałam z łóżka! Gdyby głowa i klatka piersiowa nie zatrzymały się na komodzie obok łóżka zleciałabym na bank. Podniosłam się, patrzę w swoje lewo i co widzę? Rozwalone dwa klony, z czego ten mniejszy zajmuje dwa razy więcej miejsca, bo leży w poprzek i stopy wciska ojcu w oczy. Na mnie napierał głową. Spróbowałam jaśnie pana przełożyć, to przebudził się z bulwersem i rozwalił jeszcze bardziej. Jakoś udało mi się go namówić, aby położył się normalnie, wtulił się we mnie i zasnął. Po jakiś 30 minutach zdrętwiała mi ręka, potem musiałam do toalety...boże to był koszmar.
Wstałam poobijana, niewyspana, zła, zła, zła i jeszcze troszkę zła. Całkiem w dechę ta moja noc walentynkowa!!! Upojna wręcz :)


A co słychać u mojego mniejszego szkraba?
Otóż, jeszcze nie pojawił się na świecie, a już daje mi w niektóre noce popalić. Najgorsza była noc z poniedziałku na wtorek. Skurcze rozpoczęły się jakoś po północy. Najpierw co 15 minut, potem 12, 7, 5 minut... około 4 zaczęłam się zbierać na porodówkę :P 4:40 ostatni skurcz i jak ręką odjął. Minęło wszystko.
W czwartek byłam u ginekologa.
Michał waży 3200 g, także jest malutki. O wiele mniejszy niż Mateusz.
Termin cesarki, który był planowany 25 lutego został odwołany. Postanowiliśmy czekać jak zacznie się samoistnie. Dostałam na wszelki wypadek skierowanie do szpitala. To tak w razie "w" jakbym trafiła na dzień, gdy nie będzie mojego lekarza prowadzącego. Wtedy pokazuję skierowanie i od razu mnie tną. Natomiast jeśli trafię na dyżur mojego lekarza to......... to postanowiliśmy wspólnie, że podejmujemy próbę porodu naturalnego i przy ewentualnych komplikacjach - cięcie.
W rodzinie każdy jest w szoku, że zgodziłam się na taki układ...sama się sobie dziwię, ale ja naprawdę ufam mojemu lekarzowi. Jestem pewna, że on nie da nam zrobić krzywdy i jeśli tylko uda się, aby był przy mnie, spróbuję!
Także pozostaje mi czekać na rozwój sytuacji...a jak wiadomo to czekanie jest najgorsze :)


niedziela, 9 lutego 2014

W sprawiedliwość to ja już chyba nie wierzę

W czwartek odbyła się rozprawa...
Dramat, po prostu dramat... nie ma innego słowa, aby opisać to, co tam się działo.
O ile na początku lekarze zeznawali bardzo pomyślnie (jeden drugiemu zaprzeczał), to potem jak pojawiły się Panie położne, to myślałam, że urodzę.
Mataczenie, kłamstwa i łganie w żywe oczy!
Wyobraźcie sobie, że nikt mi przed porodem nie mierzył miednicy, a nagle nie wiadomo skąd wpis z moimi wymiarami znalazł się w dokumentacji!!!
I co lepsze...tylko położna, która niby tego pomiaru dokonywała wiedziała, w którym miejscu odgiąć kartkę, aby owy wpis zobaczyć!!!!
Aż sędzia się zaśmiał pod nosem, bo naprawdę to było absurdalne. W ogóle, gra aktorska tej Pani to się nadaje na oskara! Pięknie była przygotowana, a biorąc pod uwagę, że adwokatem Szpitala jest jakaś tam zastępczyni dyrektora czy coś, to wiadomo, że oni wszyscy powiedzą, to co ona im każe, bo przecież o swoje dupy się boją!

Od piątku chodzę struta. Po rozprawie czułam się okropnie. Bóle, skurcze, biegunka, mdłości... myślałam, że urodzę, ale na szczęście wszystko minęło.

Wczoraj skontaktowałam się z innymi mamami, które mają sprawy sądowe w toku i okazało się, że w ich przypadku było dokładnie to samo. Miednica nie była mierzona, a wymiary w dokumentacji są! Także troszkę się podbudowałam, że nie tylko mnie zrobili w balona!
Kolejna rozprawa 17 kwietnia i aż się boję, czego się na niej nowego dowiem! Może się zaraz okaże, że nie urodziłam syna tylko córkę!!! :)

Ehh nikomu nie życzę takich przeżyć.

środa, 5 lutego 2014

To już jutro!

Niedawno byliśmy na pierwszej rozprawie, a już jutro kolejna.
O dziwo się nie denerwuję, jestem spokojna, wyluzowana...pewnie rano złapie mnie stres.
Zaczynamy o 9.00.... przesłuchiwanych będzie 9 świadków więc zapowiada się dłuższe posiedzenie :) Mam nadzieje, że sędzia będzie robił przerwy na siusiu, bo nie ogarnę :)

Tak jak pisałam już wcześniej, alergii się pozbyliśmy. Wysypka ładnie się zagoiła, buźka wygląda już ślicznie, no i nie ma tego uporczywego kaszlu! Niestety to nie koniec "kłopotów", bo dziś zadzwonili do mnie ze żłobka, że Mati obudził się po drzemce z gorączką. Generalnie na chorego nie wygląda, ale na wszelki wypadek zostawię go w domu. Teraz tylko strach mu cokolwiek dać, bo nie wiadomo na co jest uczulony.
Jutro lekarz odpada, bo ja cały dzień w sądzie, mąż w pracy...mały pójdzie do babci, a babcia to raczej do lekarza z nim nie pójdzie. Ogólnie szok, że w ogóle się nim jutro zajmie, ale to jest historia na osobny, dłuższy post :) Także lekarza dopiero w piątek zaliczę.

O swoim samopoczuciu już pisać nie będę, bo ileż można marudzić! Z nowości, to jedynie mam taką, że brzuch mi się obniżył! W ciąży z Matim w ogóle się nie obniżył, dlatego teraz od razu to zauważyłam.
No i ostatnio z mężem zrobiliśmy kolejne, już raczej ostatnie zdjęcie porównawcze.
Przyznam szczerze, że małżonek już mnie prawie wyzywał, bo ciągle mi coś nie pasowało...a to ja źle ustawiona, a to on za wysoko wziął aparat, a to za blisko, a to za daleko :) no, ale ostatecznie jakoś się udało:

Mateusz - 35 tydzień / Michał - 36 tydzień  

Nie będę już wspominała o źle narysowanym serduszku :)
Mąż tak się skupił, aby czcionka była podobna, że z tego całego stresu kredkę mi połamał :P więc już na niego więcej nie krzyczałam, bo to naprawdę groziło separacją :)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Matka jednak wie najlepiej!

Dziękuję Wam Kochane za komentarze i rady!
Moja głowa pękała już od rozmyśleń, ale w końcu mogę napisać, aby się pochwalić, że....
dziś minęła druga noc bez ani jednego kaszlnięcia!!!!!!!!!!!
Jednak matka, to matka! My chyba mamy taki czip w mózgu, który pomaga nam ogarniać te wszystkie "trudne sprawy".
W sobotę, po wizycie u lekarza postanowiłam zadziałać na własną rękę.
Usiadłam, zaczęłam myśleć i wymyśliłam...

Duszności pojawiły się w momencie, w którym zaczęłam podawać Mateuszowi wszystkie te dziwne specyfiki przeciw przeziębieniu...Wit C, Wapno, Syrop Rutinacea Junior, Lipomal.
Dla pewności odstawiłam wszystko. Od soboty nie dostał nic, poza zyrtekiem i clemastinum.
Jakie było moje zdziwienie, gdy w sobotę, po podaniu clemastinum dziecko spokojnie poszło spać! Ba! Przespało całą noc, bez nocnych pobudek i wędrówek! Zerwałam się o 8.30, aby sprawdzić, czy w ogóle oddycha...spał w najlepsze i, ani myślał o wstaniu. Ostatecznie obudził się przed 10.
Wczoraj powieliłam swoje działania i nocka minęła tak samo dobrze. Cała noc u siebie, bez pobudek, bez przychodzenia do nas.

Ciężko mi teraz stwierdzić, co go tak naprawdę uczuliło. Najbardziej podejrzewam, tak chwalony przeze mnie kiedyś, Rutinacea Junior. Choć wątpię, aby uczulał go sam. Sądzę, że po prostu po połączeniu z innym lekiem występowała reakcja alergiczna.
Dlatego nie kaszlał w żłobku! Bo z rana dostawał ode mnie tylko zyrtec, a syropki i rzeczy na przeziębienie dostawał dopiero po powrocie do domu!!!
Ehhh, wiecie jaka ulga??? Już pomijam fakt, że ja chodzę wyspana :) ale nic nie cieszy tak, jak spokojny sen dziecka!
Oczywiście nie chcę zapeszać, ale myślę, że trafiłam w dziesiątkę z diagnozą.

Sądzę, że to też przestroga dla innych, aby uważać z lekami i syropami.

sobota, 1 lutego 2014

Nieciekawie jest

Tak jak pisałam w poprzednim poście...Mati ma alergie. Niestety leki, które zostały mu przepisane niewiele działają. Od wtorku nie śpimy. Dziecko nam się całe noce dusi. Oczywiście kaszle też w ciągu dnia, ale jest to po prostu zwykły kaszel mokry, odkrztusi i idzie dalej. Koszmar zaczyna się, gdy kładziemy się do łóżka...napady duszącego kaszlu, raz mokrego, raz suchego, a czasami nawet bezdechy bo dziecko już nie ma czym kaszleć i brakuje mu powietrza. Dzisiejsza noc była chyba najgorsza. Zaczęło się o 21 skończyło o 1 w nocy...w końcu zasnął spokojnie, po czym po 4 znów zaczął się dusić. Trwało to do 7, potem zasnął i obudził się o 9. A ja? a ja nawet chwili nie przespałam, bo patrzyłam ciągle na niego i czekałam na kolejny atak.

Z rana zerwaliśmy się do lekarza.
Przemiła pani doktor (inna niż wtedy) dała tę samą diagnozę. Osłuchowo czyściutko, duszności i zmiany na skórze wskazują na alergie. Tylko na co??? pytam się!!!!??
Jak wróciliśmy do domu położył się na drzemkę i co? za chwilę znów duszności.
Boże...zmieniłam mu pościel, wietrzę w pokoju, temperatura na czas spania jest dość niska...o co chodzi????
To na pewno coś w domu, bo w żłobku podczas drzemki nie kaszle. Kaszle normalnie w ciągu dnia, ale jak się kładzie kaszel ustępuje.

Dziś przed zaśnięciem wystawię pościel na mróz, może ma alergie na roztocza. No, ale kurde, jakoś nie wierzę, że w żłobku nie ma roztoczy!!!
Kolejną myślą był materac z nowego łóżka. Tylko kurde, jakby to było to, to kładąc się u nas w sypialni czy na narożniku w salonie kaszel by mijał, co nie?? a on tak samo się dusi!!
Będziecie się śmiać, ale w czwartek zrobiłam mu badania krwi na obecność glisty ludzkiej, bo wolałam najgorsze wykluczyć od razu. Jak wynik wyjdzie ujemny ( a czekać na niego musimy prawie 2 tyg!!!) zrobię jeszcze badanie kału na wykluczenie jakiegoś innego pasożyta.

Nie wiem już co mam robić. Wizja zbliżającej się nocy mnie przeraża. Tak bardzo mi go szkoda, a nawet nie wiem jak mu pomóc.

A najbardziej w tym wszystkim przeraża mnie wizja tego, że do porodu nie zdołamy zdiagnozować stanu Matiego....o ja pierdziele...wtedy to będzie jazda bez trzymanki!!!!!!!

Oczywiście trzeba będzie odwiedzić wszystkich możliwych lekarzy, zaczynając od alergologa...tylko, że ostatnio znajoma rejestrowała dziecko PRYWATNIE! i okres oczekiwania 3 miesiące buuuhahahahahhahahahaha :)

Może macie jakieś doświadczenia, pomysły, rady???
Bo mi to już ręce opadają...a patrzenie na cierpienie własnego dziecka wykańcza mnie okropnie :(