sobota, 6 lipca 2013

Po wszystkim

Jesteśmy już w domu. W końcu leżę na moim narożniku w salonie i odpoczywam.
Myślałam, że nigdy nie nastąpi ta chwila, ale jednak się doczekałam.
Jestem styrana jak koń po westernie. Dochodzenie do siebie zajmie mi chyba parę dni, bo zmęczenie czuję przeogromne. Dodatkowo, te wszystkie emocje, które towarzyszyły nam na oddziale chirurgii, podczas zabiegu, nie pozwalają mi zasnąć. Wciąż mam przed oczami śpiącego po narkozie Matiego...był taki bezbronny...
no, ale od początku...

Trafiliśmy na oddział dzień przed zabiegiem. Lekarz prowadzący zlecił badanie rtg barku, gdyż podejrzewali u młodego jego zwichnięcie. Do zdjęcia robiono podejście parę razy, bo Mati straszliwie się rzucał i buntował. W końcu dali mu leki uspakajające i jakoś, po długiej walce, udało się prześwietlić ten nieszczęsny bark. Potem kolejny dramat, czyli wbijanie wenflonu. Potrzebne były trzy pielęgniarki i ja, bo tak się rzucał. Wył niemiłosiernie, a ja musiałam trzymać mu ręce, aby ich nie wyrywał. Płakałam razem z nim. Łzy mi leciały samoistnie, nie potrafiłam ich powstrzymać, tak bardzo było mi go żal. Czułam się winna...czułam, że to przeze mnie przechodzi to wszystko. Miałam ochotę go stamtąd zabrać i wyjść.
W noc przed zabiegiem Mati nie mógł spać. Budził się z napadami lęku, krzyczał, napinał się i przede wszystkim rzucał się na mnie i mnie bił. Kolejny raz poczułam się jak wyrodna matka, która zmusza dziecko do cierpienia.
Dzień zabiegu był najgorszym dniem w moim życiu. Autentycznie! Dziecko musiało być na czczo. Wszystko byłoby spoko, gdyby zabieg odbył się tak jak planowano, czyli o 9 rano. Niestety Mati poszedł na blok dopiero po 12! Biedaczek musiał dostać kroplówkę. Niestety nie chciał z nią siedzieć. Rzucał się, bił wszystkich. Podali mu tabletkę uspokajającą, po której dziecko mi odpłynęło. Po prostu osuwał się na ziemię. Nie potrafił nawet sam siedzieć!!!! Gdy go zabierali w łóżeczku na blok, tabletka jeszcze działała więc się nie stawiał. Powiedział tylko plączącym się językiem "mama" i winda się zamknęła.
To czekanie na niego było najgorsze. Siedzieliśmy z mężem w poczekalni i jak tylko otwierały się drzwi windy mieliśmy nadzieję, że wiozą naszą kruszynę. W końcu, po jakiś 30 minutach ujrzeliśmy wyjeżdżające łóżeczko z widny, a w nim błogo śpiącego Matiego. Spał na lewym boczku, a prawa rączka była przykryta bluzeczką. Spał tak spokojnie...przy buźce miał odciski od maski tlenowej...chciało mi się wyć, ale starałam się trzymać. Obudził się po jakiejś godzince. Był bardzo spragniony więc za zgodą lekarza dałam mu pić. Na szczęście nie zwymiotował, także najgorsze mieliśmy za sobą. Po godzince zjadł już bułkę i z minuty na minute odzyskiwał swoją werwę.
Następnego dnia, zaraz po obchodzie, dostaliśmy wypis i mogliśmy jechać do domu.

Po drodze zajechaliśmy do teściów, gdzie zostawiliśmy Matiego na kilka dni. Najprawdopodobniej do środy. Tam ma tyle ciekawych rzeczy do roboty, może się wybiegać w ogrodzie...szkoda było mi go brać w nasze blokowe mury.
Dodatkowo pomyślałam o sobie, że to dobry moment na odpoczynek. Zbiorę siły, ogarnę się i przede wszystkim zadbam o siebie. Przez ostatnie 3 tyg myślałam tylko o Matim i o jego zdrowiu. Teraz czas pomyśleć o zdrowiu malutkiej kruszynki, która rośnie w moim brzuszku... ale o tym w następnym poście...  :)

2 komentarze:

  1. !!!!!!! :))))))
    Bo nie wiem coi innego napisać :D


    Mati jest bardzo dzielny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam te szpítalne historie az zadobrze :/
    Naszej malej jak mieli wbic wenflon to kazali wyjsc zeby na to nie patrzec.A sluchanie tych wrzaskow z korytarza?koszmar!

    Juz myslalam,ze nie wspomnisz o fasolce!
    Dbaj o siebie babko!

    OdpowiedzUsuń